Pobudka rankiem – pogoda się klaruje – czas
rozpocząć pakowanie! Jest takie dziwne uczucie w nas, że wszystko się
zaczyna, że już jest tuż tuż….Pakowanie zajęło nam 2 godziny, a efekt był dla
mnie porażający. Nauczona tatrzańskim zwyczajem zminimalizowałam ciężar plecaka, ale i tak stało się najgorsze, mój plecak waży chyba tyle co ja. Sama nie jestem w
stanie założyć go na plecy...
Po
raz trzysta czterdziesty dziewiąty przebiegam w myślach listę rzeczy, które
musimy zabrać i po raz trzysta czterdziesty dziewiąty nie mam pojęcia, jak się
z tym wszystkim zabierzemy. Niestety niespecjalnie jest z czego zrezygnować, bo
wszystko jest potrzebne. Już dawno odrzuciliśmy rzeczy, co do których
zachodziło podejrzenie, że zostaną użyte tylko raz, bo byłoby to straszne
marnotrawienie cennego miejsca w plecakach.
Cóż czas start – ruszamy. Plecaki jadą zapakowanym
samochodem, my idziemy na nogach – trzeba się cieszyć ostatnimi chwilami na
lekko. Na parkingu przy dolnej stacji kolejki okazuje się że nie ma miejsca dla
naszego wozu – więc niestety musimy odżałować kilka euro i pozostawić auto u
babci na campingu w Les Houches.
Kolejką do góry jedzie się przyjemnie i krótko – znacznie szybciej
niż na KasprowyJcały
czas zastanawiam się jak wyjdę pod górę z tak ciężkim plecakiem – dobrze, że
wzięłam kije choć nie jestem ich zwolenniczką – jak się później okazuje ułatwiają
mi życie. Z kolejki po godzinie czekania przesiadamy się w Tramway du Mont
Blanc straszliwie zatłoczony turystami żądnymi kawy na górnej stacji.
Dojeżdzamy – motorniczy mówi nam Bonne journee i jedziemyJ tzn. idziemy, a dokładniej wleczemy się pod górę.
Stara część kolejki i szlaku jest zamknięta, więc niestety musimy kluczyć nowo
wytyczonym szlakiem, który nie dość, że jest dwa razy dłuższy, miejscami
przypomina Orlą Perć to jeszcze jest na nim pełno kozic skutecznie zrzucających
kamienie na moją głowę.
Ciężko mi się idzie już teraz, a co będzie
później. Droga wiedzie po kamieniach; jest długa,kręta i męcząca. Chłopaki wyrywają do
przodu ja zostaję w tyle – coraz dalej. Nie mogę się dostać do wody (z tyłu
plecaka – jak go ściągne to nie założe go na nowo sama) – zaczynam opadać z sił,a przecież to nawet nie 1/3 drogi. Kurcze już nie mam siły – co będzie dalej –
na coś ty się Sadowska zdecydowała. Próbuję się motywować, ale nie za wiele mi
to daje – pogrążam się w jakimś dziwnym stanie. Nie cieszy mnie droga. Jakiś głos
wewnętrzny mówi do mnie poddaj się...zawróć.
Cudem, nie wiem jeszcze jakim – czy to ukryta siła
woli, czy upór, docieram do Tete Rousse. Jeszcze tylko przetrawersować
lodowiec i kolorowa alpinistyczna wioska czeka na mnie wraz z kubkiem upragnionego
czaju przygotowego przez chłopaków. Nie chcę w tej relacji opowiadać tylko jakie to było cudowne; chce też powiedzieć że było mi ciężko,że w ten pierwszy dzień
w mojej głowie działa się coś niepojętego. Nie wiem czy to wysokość tak zadziałała czy
inne czynniki, ale po tym jak usiadłam w obozie przez godzinę beczałam jak bóbr.
Nie wiem nawet dlaczego i po co. Byłam zmęczona to prawda, ale przede mną rysowała
się z tej perspektywy prawie pionowa grań Gautiera. Nie mogłam się pozbyć
wewnętrznego głosu wmawiającego mi, że nie dam rady – że nie wyjdę, ze tam jest
pionowo. Patrzyłam na ludzi na grani i bałam się każdej ciemniejszej kreski
każdej wypukłości.
Przy blasku zachodzącego słońca poszliśmy do
schroniska wypić gorącą herbatę i posiedzieć chwilkę, dopiero tam odpuściły mi
nerwy. Trochę ulżyło, aczkolwiek przez pół nocy na pół śnie myślałam o tym co
przyniesie następny dzień i jak przejdę grań.
I nadszedł poranek. Po chwili pertraktacji
postanowiłam, że idę do góry bo po to tu przyjechałam. Pomyślałam, że jeśli uda
mi się wejść na tę górę to będzie dla mnie podwójne zwycięstwo nad słabością
fizyczną, ale także, a może przede wszystkim nad psychiką. W dość krótkim czasie
doszliśmy do kuluaru – stanęłam przed nim i cały czas w myślach krążyła mi
jedna myśl trzeba go szybko i bezpiecznie przejść. Początkowo plan był taki, że
się zwiążemy – później okazało się, że każdy idzie sam. Podzieliliśmy się na dwa
zespoły – Paweł z Bartkiem do przodu, żeby szykować obóz my z Tomkiem pomału do
góry. Jakie to uczucie kiedy stoi się przed kuluarem, kiedy przypominają Ci się
filmiki jak kamienie zap…..na dół. Cóż – przeżegnałam się i ruszyłam – pełne skupienie.
Wiele razy w Górach przezywałam już takie chwile kiedy totalnie skupiasz się na
realizacji jednego zadania – moim zadaniem było teraz znaleźć się na drugiej
stronie. W człowieku pojawia się wtedy taka siła przeżycia – walka o życie. To
jeden z tych stanów, których doświadczam tylko w górach.
Po minięciu kuluaru droga jest w większości
oporęczowana – idzie się w miarę dobrze – z dołu wyglądało to strasznie, ale okazało
się całkiem przyjemnieJ wpięta lonżą
czułam się prawie bezpieczna. Dokonałam nawet kilku obserwacji, z których
pochodzą następujące wnioski: serdeczne dzięki dla Baranka – trenera – na grani
od razu widać czy ktoś się wspina czy nie – ludzie mający obycie ze skałą z
dużą łatwością znajdują chwyty podczas gdy Ci którzy znaleźli się tu z ulicy (a takowych jest sporo) kompletnie gubią się w tym innym świecie). Dużo tu
wszędzie Krzyży i tabliczek pamiątkowych – trochę taki górski cmentarz – takie sytuację
uświadamiają człowiekowi ryzyko jakie niesie za sobą każda akcja górska. Często
ludzie pytają mnie po co ja się tam pcham. Po co jedziesz marznąć w środku
lata? Po co jedziesz podejmować tak wielki wysiłek, kiedy nikt Ci nie każe i nic
za to nie dostajesz? Nie prawda – nagroda jaką się dostaje jest wielka – jest nią
harmonia życia. Z gór wracam zawsze uspokojona – nauczona walka o życie.
Nauczona, że walkę tę można wygrywać ustawiczną pracą nad sobą, a w szczególności nad swoją psychiką. Góry uczą życia i nie zrozumie tego nikt kto tego nie doznał.
Nauczona, że walkę tę można wygrywać ustawiczną pracą nad sobą, a w szczególności nad swoją psychiką. Góry uczą życia i nie zrozumie tego nikt kto tego nie doznał.
Grań Gautiera zajęła nam ok. 5 godzin – nie spieszyliśmy
się – trudno się spieszyc z takim bagażem, a poza tym niestety trafiliśmy na
ogromny korek – przy jednym skrzyżowaniu utknęliśmy na 25 minut z zegarkiem w
ręku. Męka psychiczna odpuściła na szczęście i tak dotarłam do campingu
na grani Gautiera. Na dole przed wyjściem na Grań pomyślałam, że nie ważny jest
szczyt, najwyżej poczekam na chłopaków na dole; ważny jest ten cel najbliższy... należy osiągnąć grań Gautier i wystarczy – technika małych celów udała się, no bo cóż w
końcu tu jestem. Mozna powiedzieć, ze niemożliwe stało się możliwe.
Obóz zrobił na mnie duże wrażenie; lodowiec ta biel śniegu i kolorowe namioty. Słoneczko grzało cudownie – gorąca herbatka, roztapienie śniegu do wieczora – Polaków rozmowyJ Obserwowałam szczęśliwych ludzi schodzących ze
szczytu – myślałam czy mnie też się uda…..Kurcze powiem szczerze, że to takie
niesamowite kiedy siedzisz jakby w środku swojego marzenia. Kiedy jesteś już po
trudach drogi i miesięcy przygotowań, w centrum tego o czym marzyłaś w każdej
wolnej chwili. Tak sobie myślę o słowach. które kiedyś usłyszałam: Czasami
jest taka granica, że wydaje Ci się, że już nie jesteś w stanie nic poza nią
zrobić, a jesteś w stanie z niej stworzyć jeszcze swój atut przesunąć tę granicę ,jesteś w stanie sięgnąć po coś po co nie
przypuszczałeś, że możesz w ogóle sięgnąć . Jak to wytłumaczyć; tylko wolą, tylko
silną psychiką, ja myślę, że jest w tym jakiś pierwiastek boski. Tak to
niesamowite. Pamiętam jeszcze niedawno szłam za grupą w Beskidach zimą, gdzieś z
tyłu dysząc i sapiąc i modląc się o koniec. Potem pojechałam w Tatry i okazało
się, że marzenia są do zrealizowania. Wtedy zimą poczułam, że to jest mój świat, że wszystko tam w górze –
nieraz w trudzie staje się dla mnie piękne, że moje życie nabiera innego
wymiaru. Czuje się szczęśliwa kiedy jestem w Górach – szczęściem innym niż w
normalnym życiu. Szczęściem które przepełnia mnie całą…
Dobranoc w Gautierze powiedzieliśmy dość szybko –
pobudka 2:00 – a potem, najważniejsza próba w życiu.
E. Sadowska
E. Sadowska



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz