Z
Tatr do Tien-Szanu
Tegoroczny
letni sezon wspinaczkowy zaplanowałem już w roku ubiegłym. Plan zakładał
wejście na Pik Lenina, jednak z różnych przyczyn musiałem w ostatniej chwili
zmienić swój cel. Eksploracja gór Kirgizji była dla mnie nadal celem priorytetowym
i plan ten został ostatecznie zrealizowany.
Od
chwili podjęcia decyzji o wyjeździe do Kirgizji rozpocząłem intensywny trening
ukierunkowany na budowanie wytrzymałości siłowej. Duży nacisk kładłem na
bieganie i siłownię oraz, co szczególnie istotne, comiesięczne wyjazdy w Tatry
– zarówno zimowe jak i letnie.
Przed
samym wylotem do Kirgistanu odbyłem dwie wyprawy. Podczas pierwszej, liczącej
zaledwie trzy dni wspinaczkowe wyprawy w Tatry, przeszedłem razem z Krzyśkiem
Gajewskim dwie drogi (jedną graniową i jedną ścianową) oraz wszedłem
turystycznie na Wierch Pod Fajki. Należy zwrócić uwagę, iż wschodnią grań
Świnicy pokonaliśmy w strugach deszczu i przy prawie zerowej widoczności, a z
wpisów do książki wyjść taternickich można wnioskować, iż byliśmy jedynym
zespołem, który tego dnia ukończył rozpoczętą przez siebie drogę. 28 lipca
wróciłem do Puław, by dzień później ruszyć w Alpy. Miał to być wyjazd czysto
aklimatyzacyjny, z turystycznym wejściem na Mont Blanc i odpoczynkiem na via
ferratach we włoskich Dolomitach. Plan został zrealizowany w 100%. Czwartego
lipca stanąłem na „Dachu Europy”, a 7 lipca przeszedłem piękną ferratę Albino-Michielli
Strobel, kończącą się na szczycie Punta Fiames. Wszystkim, którzy się tam
wybierają, polecam dodatkowe wejście na przyległy szczyt Punta Ra Cruso, które
nie przedstawia żadnych trudności technicznych (ja na niego wbiegłem),
gwarantując przy tym piękne widoki. Następnego dnia ruszyłem na ferratę Dibona,
jednak po dojściu na niewybitną turnię o nazwie Zurlon zawróciłem, zdegustowany
przemierzaniem piargów (ferrata ta posiada jedynie walory historyczne z racji
licznych betonowych umocnień i ludzkich kości, które do dzisiaj znajdowane są
wśród kamieni).
Po
ukończeniu przygotowań przyszedł czas na Kirgizję. 12 lipca wyleciałem z Warszawy do Moskwy, by po spędzonej na
Szeremietiewie nocy wsiąść do samolotu relacji Moskwa-Biszkek. Do Kirgizji
leciałem jako członek lubelskiej wyprawy na Pik Karakol (5218 m). W Biszkeku
czekał już na nas brat Damian Wojciechowski – jezuita mieszkający od wielu lat
w Kirgizji, pasjonat Tien-Szanu i podróżnik. Jeszcze tego samego dnia byliśmy
nad jeziorem Issyk-Kul – drugiego co do wielkości jeziora górskiego świata (po
jeziorze Ticicaca). Dzień później pojechaliśmy do doliny Djeti-Oguz i tu
rozpoczęła się nasza przygoda z Tien Szanem. Chłopaki zostali w obozie a ja, z
racji syndromu nadpobudliwych nóg, wgramoliłem się na liczącą ponad 3000 m
pobliską górę, na szczycie której pasły się krowy… Natychmiast przywołałem w
pamięci nasze Tatry i stwierdziłem, że tu w Tien Szanie piętro regla górnego
znajduje się wyżej niż tatrzańskie piętro turniowe…! Następnego dnia, w asyście
dwóch niosących sprzęt koni, ruszamy w głąb doliny, przekraczając rwącą,
lodowcową rzekę, by wreszcie, pod wieczór dojść do moreny czołowej lodowca
Ajłanysz. To pierwszy dzień niepogody, po południu pada deszcz, jesteśmy mokrzy
i zmęczeni. Brat Damian Wojciechowski odprowadza konie i opiekującego się nimi
kirgiskiego chłopca kilka kilometrów niżej – do rzeki, przez którą konie nie
chciały przechodzić. Chłopiec zapewne nie byłby w stanie sam ich przeprowadzić.
Po powrocie brata Damiana jemy kolację i zaszywamy się w śpiworach. Ranek 16
lipca jest piękny, dopiero teraz widać góry w całej okazałości. Chłopaki ruszają
na lodowiec, chcą się zaaklimatyzować i poćwiczyć wychodzenie ze szczelin. Ja
idę w stronę skalnych zerw, wyposażony w linę i trochę szpeju. Chcę wejść na
górujący nad obozem szczyt, jednak okazuje się, iż zabrałem się do tego z
niewłaściwej strony. Na mojej drodze pojawia się głęboki kanion o stromych,
gładkich i mokrych od wody ścianach. Ukazuje się jednak inna góra, której
wysokość zgodnie z mapą wynosi 4098m. Ruszam do szczytu, wchodzę na szeroką,
kamienistą grań i dość szybko nabieram wysokości. Niestety ok. 200 m przed
szczytem zaczyna padać deszcz ze śniegiem a następnie grad. Widoczność spada do
zera i zaczyna grzmieć dokładnie nad moją głową. Początkowo zaszywam się w
płachcie biwakowej, a gdy widoczność się poprawia, schodzę w dół. Nie wiem jeszcze
wtedy, że tu w Tien Szanie tak po prostu jest, że pada codziennie ale krótko.
Gdy jestem już na dole, rozpogadza się, ale na ponowne podejście brakuje już
czasu. Postanawiam spróbować na drugi dzień, nadal chcę wejść na upatrzony
uprzednio szczyt. Ruszam z samego rana, gdy tylko pierwsze promienie słońca
padają na dolinę. Na rozległe, trawiaste zbocze wchodzę inną drogą, omijając
wspomniany kanion. Po około dwóch godzinach docieram do górnej granicy traw i
wchodzę na grań. Jest bardzo łatwa, ale z jednej strony mocno eksponowana. Na
dnie tej „niewielkiej” odnogi doliny widzę małe stawki i morze skał
przypominające tatrzańską Pustą Dolinkę, tylko w trochę innej skali. Idąc
granią, pokonuję dwie niewielkie turnie, których wysokość dorównuje zapewne
większości alpejskich olbrzymów. Tu dopada mnie kolejna burza, jednak tym razem
przeczekuję ją w płachcie, by po ok. 2 godzinach ruszyć dalej. Przed sobą mam
szczyt, jednak widzę, że nie jest to mój pierwotny cel. Wszystko co widziałem z
dołu zostało teraz pode mną, a odsłoniło góry wyższe i piękniejsze. Szczyt
odgraniczony jest od grani przełęczą, schodzę na nią, by następnie, upatrzonym
uprzednio kuluarem wejść na pik. Napotykam tu niezbyt nastromione płyty,
których trudności oceniłbym na trójkowe. Szybko je przechodzę i staję na
szczycie. Robię zdjęcia, podziwiam krajobrazy i zaczynam schodzić. Tym razem
idę inną drogą, by lepiej poznać topografię doliny. Po kilku godzinach jestem w
obozie. Niestety buty, które kupiłem po powrocie z Alp nie były dostatecznie rozchodzone
i zdałem sobie sprawę, że to jest koniec mojej działalności. A wszystko przez
dziurę, którą znalazłem w moich butach po powrocie z Alp. Tak jest zawsze,
drobiazgi decydują o wszystkim i dobrze, gdy jest to tylko skrócenie wyprawy.
Jak się później dowiem, moi koledzy również nie zdziałają zbyt wiele. Będą
pokonywać dziennie dwustumetrowe odcinki drogi, by w końcu z powodu ciągłych
opadów śniegu wycofać się z pod Piku Karakol.
Następne
dni upływają mi na wypoczynku nad jeziorem Issyk Kul i pracach wykończeniowych
dachu ośrodka (tu zasadniczo stosowałem najbardziej skomplikowane techniki
sprzętowe…), tylko dwukrotnie wychodzę w góry, by zwiedzić dolinę Kyzyl-Suu,
ale jest to czysta turystyka. Pierwsze wyjście to wycieczka z katolicką młodzieżą
przebywającą na obozie w ośrodku Ojców Jezuitów nad Issyk Kulem. Mamy tu trochę
roboty, bo nieprzyzwyczajeni do wysiłku i wysokości ludzie mdleją i padają jak
muchy. Drugi raz idę z Eweliną i Olą – studentkami farmacji z Lublina. Jesteśmy
w dolinie trzy dni, ale z racji dziwnych zachowań Kirgizów (jak się później
dowiedziałem lubią palić wszechobecnie rosnącą to marihuanę) wracamy na dół,
skracając nieco naszą wycieczkę. Dwa ostatnie dni pobytu w Kirgizji to
zwiedzanie Biszkeku, w którym przecierałem ze zdumienia oczy na widok straganów
z naturalnymi medykamentami (suszone żaby, jaszczurki, węże). Miejscowe bazary
fundują przybywającym tu gościom duży łyk egzotyki…
Podczas
wszystkich wyjazdów używałem odzieży Sport Activ oraz żywności specjalnego
przeznaczenia Eurodiet.
Maciej
Strzemski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz